czwartek, 24 września 2015

Rozdział piąty - Karton pełen zgrozy

Rozdział piąty
*Alicja*
Spałam. Czas przeszły. Ale coś mnie obudziło. Czułam, że coś szepcze mi do ucha. Otworzyłam oczy i ujrzałam... patronusa? Tak to on. Ogromny, czarny pies szepcze mi coś do ucha.
- Chodź ze mną. Chodź. - Zdrowy rozsądek każe mi krzyczeć. Budzić dziewczyny. A ciekawość rozkazuje iść. Słucham tego drugiego głosu. Jestem w koszuli nocnej, więc łapię jakąś kurtkę i idę. Idę za wielkim czarnym psem, który prowadzi mnie jakimiś zakamarkami magicznej szkoły. To normalne, prawda? Nie wiem kiedy, ale znalazłam się na dworze. I widzę pędzącą ku mnie dziewczynę w długiej balowej sukni. Dopiero gdy jest bliżej ją rozpoznaje. Moja siostra. Zapłakana biegnie w moją stronę. Zatrzymuje się przy mnie i mówi ledwo zrozumiale.
- Oszukiwaliśmy cię. - Zamurowało mnie w tym oto momencie. Chcę zadawać pytania, ale ona już na nie odpowiada. - Wcale nie jesteś wcześniakiem. Mam mi powiedziała po tej akcji ze Snape'em. Przed moimi narodzinami mój tata wyjechał w delegację. Urodziłam się w domu, kiedy go nie było. Moja prawdziwa data urodzenia to 15 września. Ale matka oszukała ojca, że urodziłam się na początku stycznia, ponieważ wiedział już wtedy, że pojawisz się ty. Nie wiem jak jej się to udało, ale to nie jest ważne. Ali, ja... zabiłam człowieka. - Myślałam, że się przesłyszałam.
- Co? - Wydukałam. W jej oczach stanęły łzy. - Jak? Kiedy?
- To była jedna z pierwszych moich pełni. - Ledwo powstrzymała łzy. - On zranił się w nogę. Wyczułam go i zabiłam. Zagryzłam go na śmierć. Luke próbował go odciągnąć, ale na próżno. Już był martwy. - Przytuliłam siostrę i spojrzałam na nią. Dręczyło mnie jeszcze jedno pytanie. 
- Dlaczego nagle postanowiłaś mi o tym powiedzieć. - Przeniosła spojrzenie na mnie.
- Bo inaczej ktoś by zginął. - Te słowa wbiły mnie w ziemię, ale zachowałam czyste myśli. 
- Opowiesz mi o tym w drodze. Na razie chodźmy spać. Już późno.

Kiedy obudziłam się rano coś mi nie grało. Na moim łóżku leżała wielka paczka zaadresowana do mnie. Otworzyłam ją z czystej ciekawości. Nie powinnam tego robić. W całej paczce było mnóstwo listów gończych. Ze zdjęciem mojej siostry. Zamordowała mugola - Głosił napis. Zdenerwowana wzięłam pudło w jedną rękę, a drugą rozsunęłam kotary. I się przestraszyłam. Obok mojego łóżka stał ten patronus-pies. Zacisnęłam zęby ze złości, kiedy pies wyleciał przez otwarte okno. Zamknęłam je, założyłam buty oraz narzuciłam na siebie płaszcz i wyszłam z dormitorium. W Pokoju Wspólnym spojrzałam na zegar. Piąta rano... Przynajmniej nikt mnie nie zobaczy. Wywlekłam się na błonia szkoły i tam rzuciłam karton. Wyjęłam z kieszeni płaszcza wcześniej włożoną tam różdżkę. 
- Inciendio. - Wyszeptałam, a z końca różdżki wystrzelił mały płomień. Schyliłam się i podłożyłam ogień na ten prezent. I patrzyłam jak płonie. Czekałam aż spali się na proch, żeby później zgasić ogień. Gdyby się rozprzestrzenił mógłby mieć poważne konsekwencje. - Aguamenti. - Wyszeptałam, a z różdżki wystrzelił strumień wody. Zgasił moje małe ognisko i wróciłam do dormitorium. Nie zdawałam sobie sprawy, że spędziłam tam godzinę. Stwierdziłam, że już nie zasnę, więc zabrałam swoje ubrania i wpadłam do łazienki. Zimny prysznic świetnie mnie orzeźwił. Wysuszyłam zaklęciem włosy i umyłam zęby. Dziewczyny, które już wstały, uświadomiły mi, że dzisiejszy dzień jest wolny od nauki. Pierwszy września wypadł w piątek. Stwierdziłam relaksować się sobotą.Wyszłam na śniadanie. Jak ja uwielbiam to jedzenie. W Kotlinie robiłam sobie sama śniadanie i nie było tak dobre jak to. To przypomniało mi o tym, że nie miałam żadnych wieści od mamy. Postanowiłam każdą siłą złapać się pozytywnej myśli. Na pewno nic jej nie jest i pewnie chce, żeby jej nie dorwali. Na pewno. Snape na pewno coś z tym zrobi. Przecież ją lubi, może nie kocha, ale lubi. A Will nadal o niczym nie wie. Muszę go o tym powiadomić jak najszybciej. Doskonale wiem, że taka "ochrona" może zranić najbardziej.

America dopadła mnie, kiedy wracałam z obiadu. Była roztrzęsiona. Zapewne i ona dostała mały prezencik. Ruda złapała mnie za nadgarstek i bez słowa pociągnęła mnie ze sobą. Zaprowadziła mnie do lochów. Wypowiedziała hasło i weszłyśmy do Pokoju Wspólnego Ślizgonów.
- O tej porze nie powinno tu być nikogo. - Powiedziała, a ja kiwnęłam głową. - Słuchaj, bo to ważne. On nie dał mi spokoju. Ten wąż... - Postanowiłam ją uświadomić, że wiem.
- Przyniósł ci pudło z listami gończymi z twoim zdjęciem. - Powiedziałam na jednym wdechu, a ona posłała mi zdziwione spojrzenie.
- Tak, ale skąd wiesz? - Czekała się dłuższa rozmowa.
- Też takie dostałam, ale mi przyniósł mi je pies. - Aż otworzyła usta ze zdziwienia. Postanowiłam tłumaczyć jej dalej. - Obudziłam się z samego rana i wszystko spaliłam. Gdzie twoje pudło? - Ruda zaprowadziła mnie do swojego pokoju. Muszę przyznać, że dormitoria Gryfonów jest ładniejsze.
- To się tak łatwo nie skończy. - Powiedziała nagle moja siostra, wyjmując karton pełen listów gończych. Zmarszczyłam brwi i zapytałam o co jej chodzi. - Tak było napisane na kartonie. Możemy to spalić, ale i tak wszystko do nas wróci.
- Więc trzeba poszukać wskazówek. - Powiedziałam tajemniczo. - Spalimy to. - Wskazałam na trzymany w jej rękach karton. - I pójdziemy w to miejsce gdzie widziałaś tą kobietę. - Dziewczyna się zgodziła i pół godziny później szukałyśmy jakiś wskazówek w miejscu, w którym podobno America spotkała tego "ktosia". Ale znalazłyśmy tylko jedną. Napis wyryty w ziemi.

Szukaj, a znajdziesz mnie!
W Warszawie? Może. Czemu nie. Znajdziesz mnie!

- Co to znaczy? - Zapytałam, nie rozumiejąc za wiele. Moja siostra się uśmiechnęła.
- Chcemy odpowiedzi. Szukajmy w Warszawie. Stolicy Polski.

czwartek, 17 września 2015

Rozdział czwarty - Powiedz, bo ktoś zginie

Rozdział czwarty
*America* 
- Gryffindor! - Wykrzyknęła tiara, a mieszkańcy tego domu podskoczyli z radości.
- Jak dobrze, nie będę musiała się nim przejmować. - Odpowiedziałam z ulgą, ale to nie była prawda. Kocham mojego brata i nie zamierzam go zignorować tylko ze względu na przydział. 
- Musimy się zająć pierwszoroczniakami. - Przypomniała nam Pansy. Więc wstaliśmy od stołu. Ja, Tim, Draco oraz moja przyjaciółka ruszyliśmy do dzieci. Wszyscy spojrzeli na mnie. Wywróciłam oczami, ale zaczęłam się drzeć.
- Pierwszoroczni Ślizgoni! Tutaj! - Mój głos obijał się o uszy nowych uczniów, którzy ustawili się w grupce przed mną. - Idziemy! - Zawołałam. Szczerze mnie nie obchodziło czy ktoś nie zdążył dojść. Kątem oka zauważyłam, że takie osoby łapał Tim i prowadził za Parkinson. Za moją grupą szedł, więc Malfoy. Okay. Doprowadziliśmy ich do Pokoju Wspólnego. Wytłumaczyliśmy wszystko i zmęczeni opadliśmy na fotele. Nagle pojawił się Nott.
-  Dzisiaj jest impreza. - Oznajmił na wstępie. - Klasy od piątej w górę mają wstęp. Pójdziesz ze mną, Mer. - Zwrócił się do mnie. Uśmiechnęłam się zaskoczona i wskazała na siebie. - Tak, ty.
- Z przyjemnością. - Odpowiedziałam szczęśliwa.
- Widzimy się tu o dwudziestej. Trzeba być ładnie ubranym.

Założyłam długą niebieską sukienkę, która świetnie wyglądała z moimi rudym warkoczem. Na sobie miałam także czarne szpilki. Nagle drzwi się otworzyły, a ja szybko obróciłam się w stronę osoby, która przyszła. Pansy zagwizdała cicho. Sama miała na sobie śliczną czerwoną sukienkę, a włosy zaplecione w wysoki kok. Bardzo skomplikowanie wiązany. Parkinson mogłaby zostać fryzjerką.
- Pięknie wyglądasz. Zostaniesz królową męskich serc. - Powiedziała stając obok mnie i lustrując mnie uważnym wzrokiem. Zachichotałam słysząc jej słowa. Poprowadziłam ją do lustra.
- Ja może w liczbie mnogiej, ale Draco na pewno zauważy cię pośród innych. - Powiedziałam i wywołam na jej twarzy uśmiech. - Idziemy? - Kiwnęła głową. Takie już są zasady. Jeśli przyjaciółka cię chwali należy odpowiedzieć coś równie miłego. Zaczęłyśmy wolno schodzić po schodach. Muzyka grała z zaczarowanych instrumentów. Nasze meble zostały posunięte pod ścianę, żeby zrobić nam więcej miejsca. Nagle głowy innych mieszkańców naszego domu zaczęły się obracać w naszą stronę. Szatynka złapała mnie za rękę i z dumnie podniesionymi głowami zaczęłyśmy iść w stronę parkietu. Teodor i Draco. Ten pierwszy zagwizdał cicho, a drugi się uśmiechnął szeroko. Pokonałyśmy ostatni schodek i już byłyśmy na ziemi.
- Ma belle*. Mogę prosić? - Zapytał Nott ze słodkim uśmiechem. TYM uśmiechem. Specjalnym, który przyciąga dziewczyny jak magnes. Czy ja nie jestem dziewczyną? Odwzajemniłam uśmiech i chwyciłam za jego wyciągniętą rękę. On położył mi rękę w tali, a drugą złapał moją dłoń i zaczęliśmy wirować. Obok nas pojawili się Pansy i Draco, którzy również tańczyli. I tak poruszaliśmy się w rytm jednej piosenki, i drugiej, i kolejnej, i kolejnej. I przez cały czas w tej samych parach sunęliśmy po parkiecie. I nie przejmowaliśmy się, że bolą nas nogi. Liczyliśmy się tylko my. I nikt nie mógł oderwać od nas wzroku.

- Dobra! Teraz gramy w prawda czy wyzwanie! - Powiedział Draco, a my zgodnie usiedliśmy w kole. Graliśmy ja, Pans, Malfoy, Nott, Rachel McCurlley oraz jej partner, Josh Dellaross. - Chyba wszyscy znamy zasady, co nie? - Kiwnęliśmy głowami, a on kontynuował. - W takim bądź razie, Parkinson. - odpowiedział, a dziewczyna spojrzała na niego. 
- Wyzwanie. - Powiedziała ochoczo. Arystokrata uśmiechnął się niebezpiecznie, a oczy mu zalśniły.
- Zdejmuj stanik. - Nie wiem ile udało im się wykraść tej Ognistej, ale zdecydowanie za dużo. Mnie jedna szklanka pobudziła strasznie. On musiał wypić tego o wiele więcej. Ona chyba też wypiła całkiem sporo albo chciała się popisać przed chłopakami, bo uśmiechnęła się szeroko. I zrobiła to. Rozpięła suwak sukienki i zdjęła to co miała zdjąć. I uśmiechnęła się szeroko, kiedy zapinała znów zamek kiecki. Rozejrzała się wkoło, a jej wzrok zatrzymał się na mnie. Uśmiechnęła się szeroko. - Moja droga Ami. Prawda czy wyzwanie? - Zapytała, a ja się wyszczerzyłam zęby.
- Wyzwanie. - Szepnęłam, a ona zarechotała. Szykowałam się na pozbawianie bielizny, ale nie.
- Wejdź do Zakazanego Lasu i przynieś nam jakiś dowód, że tam byłaś. - Wstałam i ruszyłam do wyjścia. Wychodząc rzuciłam tylko przez ramię.
- Okay. - I wyszłam. Szłam cicho, żeby przypadkiem nie spotkać woźnego. Nie było nam dziś dane spotkanie, więc spokojnie wyszłam na dwór. Noc była piękna. Tajemnicza i cicha. I zimna. Gdyby nie to ostatnie, to zostałabym tu dłużej. Rzuciłabym się na trawę czy coś podobnego. Ale z powodu pogody wolałam załatwić to szybko i wrócić do ciepłej szkoły. Było ciemno, a ja zapomniałam różdżki. Idiotka! Uderzyłam twarzą w otwartą dłoń. Nie ważne. 

 Plątałam się po lesie dobrą godzinę. Zapuściłam się tak, że nie wiedziałam gdzie jestem. Nagle dostrzegłam coś świecącego, co poruszało się w trawie. Zaciekawiona zbliżyłam się do tego. To był wąż. Odskoczyłam przerażona. Ale na szczęście tylko patronus. Spojrzał na mnie, a ja przyjrzałam się jemu. Zasyczał tajemniczo, a w powietrzu uniósł się głos.
- Chodź za mną. - Był to wysoki kobiecy głos. Nie mogłam być wężousta, ponieważ miałam już kiedyś styczność z wężami i nigdy ich nie rozumiałam. Nie wiem czemu, ale postanowiłam za nim iść. Stworzenie, o ile to można nazwać stworzeniem, prowadziło mnie po największych chaszczach tego lasu. I w pewnym momencie się zatrzymaliśmy. Bo byliśmy na polanie. O tak. Tej samej polanie. Tej, dokładnie w tym miejscu gdzie dowiedziałam się straszliwej prawdy. Że ON jest Śmierciożercą. Że oszukuje moją siostrę. A ona mu ufa. Jest w niebezpieczeństwie. 
- Dobrze, że zrozumiałaś wiadomość. -  Podskoczyłam na dźwięk tego głos. Gad popełzał do swojej pani. To jej głosem mówił. Odważyłam się na nią spojrzeć. I się przeraziłam. Była garbata i niska. Patrzyła na mnie złym wzrokiem. Wyprostowałam się, a ona przysunęła się bliżej. - Moje drogie dziecko. - Nie nazywaj mnie tak. Powiedziałam, ale tylko w myślach. - Powiedz prawdę! - Powiedziała skrzekliwym, karcącym głosem. Jak rodzic mówiący dziecku, że dostanie kare jak będzie dalej takie nieposłuszne. - Mów prawdę! - Tak jakby nagle dostała rozdwojenia jaźni. Uciekać. Na wszelki wypadek zrobiłam krok do tyłu.
- O co pani chodzi? - Odważyłam się powiedzieć, a ona zlustrowała mnie wściekłym wzrokiem. Już słyszałam w głowie "Mów prawdę!", ale nagle się uspokoiła.
- Powiedz jej prawdę. - Powiedziała jej pierwsza osobowość i nagle ujawniła się druga. - Powiedz jej prawdę! Powiedz, bo ktoś zginie! - Byłam pewna, że ta kobieta jest nieobliczalna. Bez problemu dokonała by swojej groźby. Przerażona przełknęłam ślinę.
- Komu? - Szepnęłam. - Komu mam powiedzieć prawdę? - Odpowiedziała mi ta zła.
- Jest taka dziewczyna. - Zaskrzeczała. - Alicja Harvey. - A ja czułam, że płonę. Że spadam. Że leżę. Że staję się zamrożona żywcem. Ale nic z tych rzeczy się nie dzieje.
- Jaką prawdę? - Pytam znów szeptem. Ona wybucha śmiechem. Aż widzę resztki jej zębów.
- Całą!!! - Krzyczy i rechocze przy tym. Wąż wysuwa się przede mnie i chyba mnie prowadzi. A ja zasuwam za nim przez ten ciemny las. Nie wiem co to, ale każe mi biec do pokoju moje siostry. Nie wiem dlaczego, ale spełniam jego prośbę. Tylko nie płacz, Ami. Dasz radę. Ale sama siebie nie słucham. Bo jestem jak lalka. Z kruchej porcelany. I łzy ciekną po moich policzkach.


* - z francuskiego oznacza "Moja piękna"

czwartek, 10 września 2015

Rozdział trzeci - Powrót do Hogwartu

Rozdział trzeci
*Alicja*
Jestem schowana na Wieży Astronomicznej. Ktoś też tam jest. Nie widzę dobrze. Nagle pojawia się mój ojciec, Snape. Rozmawia z... Dumbledorem? Tak, to on. Nagle mój ojciec wyciąga różdżkę.
- Avada Kedavra. - Wypowiada te zimne słowa, a Dumbledore spada z wieży. Krzyczę...
Ale to już nie sen. Krzyczę, bo ktoś mnie oblewa wodą. Wściekła, otwieram oczy, a ktoś zakrywa mi usta dłonią. Gryzę go w nią. Odskakuje.
- Uspokój się. To tylko ja. - Mówi mój brat. Mam ochotę go zabić. - Nie drzyj się, to obudzimy Ami. - Wyskakuję z łóżka i idę za nim do jej pokoju. Wchodzimy po cichu z jeszcze jednym wiadrem wody. Podnosimy je razem. Na trzy, pokazuję. On kiwa głową i gdy ostatni mój palec zatopi się w dłoni, przekręcamy wiadro w dół. Reakcja jest natychmiastowa. America zaczyna się rzucać i krzyczeć. Łapie za różdżkę i patrzy na nas spod mokrych, rudych włosów. My już oczywiście leżymy na podłodze i krztusimy się ze śmiechu.
- Wy. - Wychrypiała, ale nie dokończyła, bo do pokoju wpadła mama.
- Co się dzieje? Są ranni? - Pyta przerażona, ale kiedy rozgląda się po pokoju jej głos staje się zdenerwowany. - Zachowujecie się jak dzieci. - Syknęła i machnęła różdżką w moim, a później mojej siostry kierunku. - Śniadanie będzie gotowe za dziesięć minut. - Mówi i wychodzi. Ja też idę do swojego pokoju, a William na dół. Otwieram okno, na wypadek sowy z gazetą. W łazience się maluję i czeszę włosy w warkocz. Po drodze do kuchni łapię proroka. 
- Coś nowego. - Pyta mama. Kręcę głową. - Biedny chłopiec, wcześniej stracił rodziców, teraz chrzestnego. - Nie mam ochoty wdawać się w tą konwersację, więc znów tylko kiwam głową. - Widzę, że jesteś dziś jakaś mało rozmowna. Coś się stało.
- Nic, tylko się martwię. - Odpowiadam wreszcie.- Dobrze wiesz o co.
- Kochanie, w Hogwarcie jesteś najbezpieczniejsza. Severus nigdy nie pozwoli, żeby coś ci się stało. - Mama ma prawie rację. Oprócz tego, że nie martwię się o siebie, tylko o nią. I mam wrażenie, że dobrze o tym wie. Próbowałam ją podpytać, ale zawsze mnie zbywała jakąś inną odpowiedzią, jakby nie wiedziała o co mi chodzi.  Nagle z nasz kominek zaczął gadać. Spojrzałyśmy w tamtym kierunku. To Kim chciała skontaktować się z mamą. Rodzicielka podeszła do kominka.
- Proszę pani. Niech pani tu nie przyjeżdża. - Usłyszałyśmy dźwięk rozwalanych drzwi. Wzdrygnęłam się mimowolnie. - NIECH PANI UCIEKA!!! - Wrzasnęła Kim.
- Avada Kedavra. - Odezwał się drugi głos, a pracownica upadła na podłogę. - Przykryłam usta dłonią. Mama złapała małe lusterko i złapała za dwa kufry.
- Dzieci! Chodźcie tu! Natychmiast! - Wołała przerażona. Na szczęście oboje byli blisko. - America, Alicja złapcie za tamten kufer. - Wskazała najmniejszy należący do Will'a. - I chwyćcie moje ramiona. - Zrobiliśmy to i za raz potem się teleportowaliśmy. Byliśmy na stacji King Cross. Mama wzięła dwa wózki i włożyła na nie nasze kufry. - Biegnij Will. Prosto w ścianę. - Przytuliła go i pocałowała w czoło. - Dziewczyny zaraz będą z tobą. - Zrobił co kazała. I zostałyście we trzy. - Alicjo powtórz wszystko Severus'owi. Dbajcie o Will'a. Kocham was. - Przytuliła nas i pocałowała, a po chwili lusterko zaczęło dziwnie pulsować. - Zaraz odkryją, że nie ma nas w domu. Idźcie. - Złapałyśmy się za ręce jak małe dzieci i razem popędziłyśmy w ścianę. Odwróciłam się i zobaczyłam Śmierciożerców, którzy chcą złapać mamę. Ona na szczęście deportuje się w odpowiedniej chwili. Wściekli rzucają zaklęcie nas. Zielone światło spóźnia się o sekundę, bo już jesteśmy na stacji 9 i 3/4. Uciekamy w tłum. Próbujemy znaleźć Will'a. Za dwa. Pędzimy do pociągu i dosłownie wpadamy w ostatniej sekundzie, bo drzwi za nami się zamykają. Puszczamy swoje ręce. I bez słowa każda idzie w swoją stronę. Mijam różne przedziały, aż znajduję Will'a. Siedzi z jakimś innym pierwszorocznym. Uśmiecham się do niego i idę dalej. W końcu natrafiam na przedział, w którym siedzieli moi przyjaciele. Otwieram drzwi i rzucam się na jedno siedzenie.
- Co się stało? - Pyta mnie Luke. Odpowiadać, nie odpowiadać.
- Śmierciożercy. - Gabrielle, Rick, Luke oraz Percy szeroko otwierają oczy. Nie chce mi się tego tłumaczyć, ale chyba muszę. - Zabili pracownicę mojej mamy. Przyszli po nas, ale jest ich tylko troje, więc raczej nie weszli na peron pełen rodziców. - Pokiwali zgodnie głowami. - Nie wiem gdzie jest moja mama. Zniknęła zanim ją dopadli.
- Na pewno wszystko będzie dobrze. - Powiedziała Gabrielle z tym swoim akcentem. Przed dalszym tłumaczeniem uratowała mnie Hermiona Greanger.
- Alicja Harvey i Lucas Castellan są proszeni do opiekunki domu. Proszę za mną. - I wyszła. Spojrzałam na swoje ubranie. Hermiona odwróciła się. - Oczywiście, przebierzcie się. - Poleciła. Wzięliśmy nasze ubrania i poszliśmy do łazienki. Ona przed nimi czekała. w końcu doszliśmy do przedziału, w którym siedziała nauczycielka.
- Usiądźcie proszę. W tym roku nie wysyłaliśmy do nikogo odznak prefektów ze względu na bezpieczeństwo. Wy zostaliście wybrani na prefektów. Waszym obowiązkiem dzisiejszym jest odprowadzenie uczniów do wieży Gryffindoru. Czy zgadzacie się być prefektami.
- Tak. - Odpowiedzieliśmy, a ona przypięła nam odznaki. Resztę jazdy spędziliśmy w tym wagonie na śmianiu się, rozmawianiu i opowiadaniu o wakacjach. Z wagonu pierwsza wyszła McGonagall, która także wsiadła do pierwszego wozu z resztą nauczycieli. Odjechali. Kolejne dwa wozy także były zarezerwowane dla nauczycieli.
- Ten jest dla nas. - Powiedziała nam Hermiona. Zbliżyliśmy się do pojazdu i rzeczywiście. Na nim była tabliczka z napisem "Prefekci - Gryffindor". Spojrzałam na Luka. Wpatrywał się w coś przed wozem. Na jego twarzy malowało się przerażenie.
- Coś nie tak? - Spytałam cicho, ale on pokręcił głową.
- Wszystko okay. Tylko jestem zmęczony. - Jego twarz przybrała już normalny wyraz. Ale i tak mu nie wierzę. Człowiek zmęczony nie jest przerażony. Muszę dowiedzieć się więcej o tych powozach. Wieczór był bardzo zimny. Mimo, że miałam na sobie sweter i byłam jeszcze okryta kocem, trzęsłam się z zimna. Marzyła też o gorącej herbacie.
- Ciekaweee jak oni wytrzymu-ują na tych ło-oodziach... - Wydukałam, szczękając przy tym zębami. 
- Niee mmam poojęciaaa. - Odpowiedziała mi Hermiona, również zgrzytając zębami. - W tymm ro-oku jest szczególnnieee dużoo ichh. - I na tym skończyła się rozmowa, bo nikt nie miał ochoty nałykać się zimnego powietrza przy mówieniu. Naprawdę współczuję pierwszoroczniakom i tym, którzy jeszcze czekają na powóz. Już mi się podoba, że jako prefekci nie musieliśmy czekać na powóz. A tak w ogóle to nie miałam jeszcze kiedy odtańczyć tańca zwycięstwa. O tak! Jestem prefektem!!! Uuu tak właśnie! Prefektem!
Wielka sala była prawie pusta, kiedy przekroczyliśmy jej progi. Za wskazówką Hermiony zajęliśmy miejsca. Zdjęłam mój gruby sweter. W szkole było gorąco, za to na dworze rozszalała się wichura. Padało i grzmiało. Nie zazdroszczę innym. Z biegiem czasu do sali zaczęli się wtaczać inni prefekci i uczniowie. Na początek przyszli przedstawiciele Ravenclawu, którzy jakoś umknęli przed deszczem. Następnie pojawili się cała siódemka zmokniętych Puchonów, a na koniec grupa wściekłych i mokrych Ślizgonów, którzy patrzyli na wszystkich groźnie. W śród nich zauważyłam rudą czuprynę. Czyli moja siostra również należy do prefektów. Ciekawe czym sobie zasłużyła. W pewnym momencie w drzwiach zobaczyłam Snape'a. Wstałam od stołu i zaczęłam iść w jego stronę.
- Idę do łazienki. - Mruknęłam i poszłam w swoją stronę. - Musimy porozmawiać. - Oznajmiłam bardzo poważnym tonem. Zmarszczył brwi, ale pokazał mi schody prowadzące do lochów. Poszliśmy tam. Usiadłam na przeciwko niego w jego gabinecie.
- Na początek gratuluję odznaczenia. - Powiedział patrząc na moją odznakę. - Jestem z ciebie dumny, córeczko. - Powiedział z uśmiechem. Odpowiedziałam mu tym samym, ale zaraz ściągnęłam się na ziemię. To nie pogawędka przy kawie, tylko ważna rozmowa.
- Chciałam z tobą porozmawiać. - Zrobił pytającą minę.
- O czym. - I wtedy napłynęła na mnie lawina słów, myśli i emocji. Tak oto wypowiedziałam całą historię, płacząc przy tym.
- Mama miała z nami pójść na pociąg, ale nagle przez kominek rozmawiała z nią jej pracownica, Kim. - Kiwnął głową, a ja wtedy zaczęłam płakać. Czemu ktoś ją zabił? Przecież ona nic nie zrobiła. - Mówiła, że mamy uciekać. Nagle pojawili się Śmierciożercy. Zabili Kim. Deportowaliśmy się na stacje. Mama kazała mi powtórzyć tobie wszystkie informacje. Biegłyśmy już ku peronowi. I wtedy pojawili się oni. Chcieli zabić mamę, ale im uciekła. A potem... chcieli zabić nas. - Tu zalałam się łzami. Tata wstał i mnie przytulił. - Ledwo im uciekłyśmy. Światło prawie w nas uderzyło...

Musiałam się szybko uspokoić, żeby zdążyć na ceremonię. Dzięki szybkiemu zaklęciu z mojej twarzy zniknęła wszelka opuchlizna i mogłam tam wrócić. Szliśmy razem, kiedy nagle przez drzwi wbiegł patronus. Wilkołak. Tata kazał mi iść do Wielkiej Sali. Zrobiłam to i zdążyłam akurat na ceremonię przydziału. Usiadłam na miejsce, a McGonagall wyczytała nazwisko.
- Prior William.

czwartek, 3 września 2015

Rozdział drugi - Śmierciożerca

Rozdział drugi

*America*
- Gotowa? - Zapytał Luke. Kiwnęłam głową i zarzuciłam swój plecak na plecy.
- Gdzie dziś idziemy? - Tym razem ja zadałam pytanie. Angielskie lasy to nie dobry pomysł. Byliśmy już we wszystkich i zazwyczaj nas widzieli. W ciągu roku szkolnego chodziliśmy albo do lochów, albo do Wrzeszczącej Chaty, albo do Zakazanego lasu. Blondyn westchnął.
- Do Zakazanego lasu. - Zmarszczyłam brwi i zamknęłam drzwi mojego domu. Teraz trzeba czekać na Błędnego Rycerza. Widząc moją minę tłumaczył dalej. - Dumbledore uważa, że tylko tam jesteśmy bezpieczni. Boi się Sama-Wiesz-Kogo. - Wywróciłam oczami.
- To ty powinieneś się bać. Ja, pozwolę sobie przypomnieć, jestem Ślizgonką. - Powiedziałam z dumą i wskazłam na siebie. Wcześniej nie podobało mi się to. Te wszystkie zasady. Tiara przydziału ledwo zgodziła się mnie przyjąć. Patrzyła raczej na mój wredny charakter, bo na pewno nie na mój status krwi. Niewiele jest w tym domu osób pół krwi.
- Myślę, że zabiłby nas oboje. Jeśli mielibyśmy szczęście. - Stwierdził i na tym skończyła się nasza rozmowa. Podjechał magiczny autobus. - Panie przodem. - Powiedział i przepuścił mnie przed siebie. Posłałam mu szczery uśmiech i podziękowałam.
- To gdzie jedziemy? - Zapytał konduktor. Wyciągnęłam z torebki pieniądze i już chciałam odpowiedzieć, ale zorientowałam się, że nie wiem. Spojrzałam na Luka. Uśmiechał się. - Hogsmead. - Podaliśmy pieniądze i dostaliśmy bilety. Skierowaliśmy się na wyższe piętro pojazdu i tam zajęliśmy miejsce na fotelach.
- Ile będziemy jechać?- Z nudów nawiązałam rozmowę. Mam nadzieję, że nie długo. Nie lubię długich podróży.
- Jakieś dwie, trzy godziny. Mimo, że autobus jeździ szybko to około tyle będziemy jechać. - Westchnęłam ciężko. -Jak chcesz, możesz się zdrzemnąć. I tak nie będę spać, więc cię obudzę.
- Dzięki. - Odpowiedziałam i odwróciłam się tyłem do niego. Nie chciało mi się spać. Wyspałam się dzisiaj. Moja rodzinka zawsze dbała, żebym czuła się idealnie w pełnie. Bywałam wtedy humorzasta. Mimo to, kołysanie autobusu skutecznie mnie uśpiło.

Obudziło mnie delikatne szarpanie po ramieniu i wypowiadanie mojego imienia.
- America. America. - Ktoś ciągle powiedział. Zaraz, gdzie ja jestem? A tak, w drodze do Hogwartu. Nie myślałam, że w te wakacje będę w szkole. Myliłam się bardzo. Odwróciłam się w końcu do blondyna.
- Co? - Zapytałam zaspana i poprawiłam się na siedzeniu. Strasznie bolały mnie kości, od leżenia w bolesnej pozycji przez dłuższy czas. Ale za chwilę będę wolna, będę biegać po lesie. Tak bardzo wolna. Już nie mogę się tego doczekać.
- Jesteśmy na miejscu. - W duchu skakałam z radości. Ziewnęłam i wstałam z siedzenia. Prawie się przewróciłam, bo moje obolałe nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Luke widząc to, popędził z wyjaśnieniem. - Jechaliśmy trzy i pół godziny. Możesz teraz być obolała, ale spokojnie, zaraz będziesz miała miejsce do ćwiczenia. - Mrugnął do mnie porozumiewawczo.
- No to chodźmy. - Uśmiechnęłam się do niego. Złapaliśmy nasze bagaże i wyszliśmy z pojazdu. Kiedy tylko staliśmy na ziemi, autobus pomknął w swoją stronę. Jechaliśmy bardzo długo. Zbliża się dwudziesta, więc mamy trzy do czterech godzin. Spojrzałam na blondyna. Patrzył na księżyc, a kiedy oderwał wzrok, zobaczyłam, że jego oczy lśnią dziką pomarańczą. Zaczyna się robić źle. - Twoje oczy. - Szepnęłam. Odwrócił wzrok.
- Chodźmy. Zaraz i ty będziesz je miała. - Przeszliśmy kawałek drogi i zobaczyliśmy powóz, który zawsze na początku roku wiózł uczniów ze stacji do Hogwartu. Ciągnął je testral. Tak, widziałam testrale. Nie chcę wspominać jakie zdarzyły się okoliczności, że je widzę. W powozie siedzieli Dumbledore i Hagrid. Przywitałam się z nimi, wsiedliśmy i ruszyliśmy w stronę szkoły.
- Chcę, żebyście szczególnie uważali. - Powiedział dyrektor. - Bądźcie czujni.
- Ale w Hogwarcie chyba nam nic nie groźni. Prawda? - Zauważyłam.
- Zło czai się wszędzie, panno Prior. - Nic więcej nie mówił. Ja, Luke i Hagrid wysiedliśmy przy chatce gajowego. Dumbledore odjechał dalej.
- Jakby coś. Uciekajcie tajnym wejściem do Hogwartu. Jasne? - Kiwnęliśmy głowami. Tajny tunel. Trzeba wpaść do drzewa, a potem wylądujemy w lochach. Plecaki zostawiliśmy w tajnych kryjówkach, wydrążonych w drzewach. Powoli poszliśmy w głąb lasu.
- Za chwilę północ. - Powiedział chłopak, patrząc na kieszonkowy zegarek. W czasie wędrówki wyrosły mu kły i pojawiło się dużo sierści. Ja mam na razie tylko część kłów i pomarańczowe oczy. I w tym momencie ciszę przerwał przeraźliwy krzyk. Luke upadł na cztery łapy. Jego kości zaczęły się łamać, a on krzyczał przeraźliwie. Nagle mnie coś zwaliło z nóg. Wrzasnęłam, kiedy moje kości zaczęły się łamać. Dalszych wrzasków już nie usłyszałam. Po chwili nie było już Americi i Luka, tylko biały i rudy wilk.

- Słyszałaś to? - Porozumiał się za mną Luke. Jako wilkołaki mieliśmy zdolność do porozumiewania się między sobą.
- Tak. - Odpowiedziałam. Jakiś kilometr od nas ktoś się teleportował. - Czekaj, Luke gdzie idziesz? - Warknęłam na niego i popędziłam za nim. Po chwili się zrównaliśmy. Przebiegliśmy sto, dwieście, trzysta metrów, aż w końcu zatrzymaliśmy się przed jakąś polaną. Stały na niej osoby w czarnych pelerynach. Na szczęście kryły nas drzewa.
- Śmierciożercy. - Powiedział z odrazą biały wilczek. Kiwnęłam łbem. - Co oni tu robią?
- Nie wiem. Nie powinni być tak blisko Hogwartu. - Luke warknął głośno. Zwróciliśmy tym uwagę postaci. W porę odskoczyliśmy, bo uderzyłoby w nas zielone światło.
- Cholera. Co to było? - Usłyszałam damski głos. Wypowiedziała te słowa jakaś ciemno włosa kobieta. Bellatrix Lestrange. Śmierciożerczyni, jedna z ulubienic Czarnego Pana. Brzydzę się nią. Brzydzę się wszystkimi z nich.
- Chodźmy stąd. - Mruknął Luke i odbiegł. Chciałam zrobić to samo, ale zatrzymał mnie głos kolejnej postaci.
- Spokojnie, Bellatrix. To pewnie tylko lis. - Ten spokojny głos. Wiecznie kamienna twarz. Czarne, tłuste włosy. Severus Snape. Ojciec mojej siostry. Brzydzę się nim jeszcze bardziej. Musiałam odbiec, żeby nie zrobić nic głupiego. Nie mogę uwierzyć, Ali mu ufa, ale on nas zdradził...